DZIAŁ POD PATRONATEM PORTALU:
| | Lek dla lekarzy Anna Cholewa-Selo Ze zwycięzcami ostrego sita selekcji, młodymi polskimi pediatrami zatrudnionymi w londyńskich szpitalach, rozmawia Anna Cholewa-Selo. |
|
| Lekarz w Polsce zarabia mniej niż fryzjer. W Wielkiej Brytanii lekarze należą do jednej z najlepiej uposażonych grup zawodowych. Nie tylko na Wyspach ale i w całej Europie, zarabiając brutto około 70 tys. funtów rocznie, co po opłaceniu podatku wynosi cztery tysiące funtów miesięcznie. Na rękę. Uczciwie zapracowane - a nie żadne łapówkarskie haracze za nogi szpitalnego łóżka. Na pounijne zaproszenie rekrutacyjne brytyjskich szpitali, borykających się z kryzysem kadrowym odpowiedziało wielu polskich lekarzy.
Ze zwycięzcami ostrego sita selekcji, młodymi polskimi pediatrami zatrudnionymi w londyńskich szpitalach, rozmawia Anna Cholewa-Selo.
Złe samopoczucie
Dla Agnieszki decyzja wyjazdu z Polski była łatwa Od profesora dostała propozycję rocznego stażu w Londynie z możliwością specjalizacji w endokrynologii dziecięcej i zdobycia doświadczenia w jednym z najlepszych londyńskich szpitali, King’s College Hospital Oprócz załatwienia formalności, musiała jeszcze wpłacić £290 aby stać się członkiem Brytyjskiej Izby Lekarskiej – Dla takiej młodej lekarki jak ja – była to życiowa szansa - mówi Agnieszka Małgorzata spróbowała szczęścia na komisjach rekrutacyjnych, właściwie nie wierząc, że coś z tego wyjdzie
Przy takiej konkurencji i z jej angielskim Najbardziej jednak przerażała ją wizja ewentualnego sukcesu Miała dobrze prosperujący gabinet prywatny, ale kusił smak przygody, szansa wyszlifowania języka, sprawdzenie się w nowych warunkach i kształcenie dzieci A także, cóż tu ukrywać - nieporównywalnie wyższe zarobki Krzysztof nie kryje poirytowania, kiedy mówi o sytuacji lekarzy w Polsce – Tam praca lekarza nie daje żadnej satysfakcji, bo jest taki bałagan, że nie starcza czasu, rozumu i nerwów, żeby spokojnie leczyć ludzi – mówi Kiedyś byłem w Anglii na praktykach studenckich i wiedziałem, że panuje tu system konsultingu czyli wspólne i demokratyczne prowadzenie oddziału przez paru specjalistów, a nie jak w Polsce- pod dowództwem jednego ordynatora, od którego zależy wszystko.
Zwerbowany przez agencję, ze znakomitym angielskim, Krzysztof zjawił się w Londynie jako jeden z pierwszych polskich lekarzy zatrudnionych po maju 2004r.
Objawy lekkiej nerwicy
Kiedy poinformowano ich o konkursowym zwycięstwie, nieporównywalnie wysokich zarobkach a także o stanowiskach, jakie mieli zająć w brytyjskim systemie zdrowia – nie wierzyli oczom i uszom. Dokładnie sprawdzali decyzję komisji. Na wszelki wypadek, gdyby podwinęła się noga - wzięli bezpłatne roczne urlopy i nie spalili za sobą ani jednego mostu. Bowiem przezorny... Agnieszka znając Anglię z poprzednich praktyk i pobytów, wierzyła, że uda się załatwić skomplikowane formalności.
Małgorzata przyleciała z mężem na parę dni, żeby zobaczyć, czy stara Anglia jest na pewno tym miejscem, w którym chciałaby żyć i pracować, bo przecież tutaj nigdy jeszcze nie była. Krzysztof, znając tutejsze realia, przyjechał sam, żeby wybadać grunt. Zostawiając w Polsce synów i wciąż jeszcze zatrudnioną żonę. Bo nigdy nie zaszkodzi nadmiar ostrożności.
W poczekalni
Wprowadzenie cudzoziemskich lekarzy do gabinetu, czyli przygotowanie ich do nowego systemu pracy zależy od szpitala. Krzysztof, którego zatrudniono w Queen Elizabeth Hospital na południu Londynu, do dziś wdzięczny jest za dwumiesięczne szkolenie. – Na początku chodziłem za lekarzami jak za panią matką ucząc się organizacji i metodyki pracy. Za co zresztą otrzymywałem pełne uposażenie. Agnieszka też miała szczęście, bo trafiła do wyjątkowo pomocnego ordynatora endokrynologii dziecięcej.
Początkowo najbardziej cierpiała z braku informacji o zasadach przyjmowania do szpitala, czy systemie komunikowania się z lekarzem rodzinnym GP. Gdyby nie uczynny ordynator, który po ojcowsku przyuczał poświęcając własny czas - o wiele dłużej błądziłaby po omacku. Małgorzata trafiła do tego samego szpitala co Agnieszka, choć na inny odział. Od pierwszego dnia rzucono ją na głęboką wodę. – Przyszedł jakiś facet, dał mi pudełeczko i powiedział „to jest twój bleep”. Nie miałam pojęcia co się z tym robi. Okazało się, że jest to telefon wewnętrzny.
Teraz nie wyobrażam sobie bez niego życia, no, ale wtedy to było kolejne zaskoczenie. Tak jak i zresztą wiele innych, na przykład tutejszy system komputerowy - mówi Małgorzata. Już na miejscu dowiedzieli się, że roczny kontrakt wcale nie oznacza ciągłości zatrudnienia, ponieważ tradycyjnie w Anglii, każdy lekarz szpitalny (w odróżnieniu od rejonowego) musi pracować co pół roku w innym miejscu. W praktyce oznacza to przejście przez ponowne sito rekrutacyjne, aby przedłużyć kontrakt. Tym razem konkurując z samymi Anglikami na ich własnym terenie. Rotacji nie podlegają tylko konsultanci - ordynatorzy. Ogromny szok, rujnujący poczucie bezpieczeństwa oraz pytanie - co będzie za sześć miesięcy?
Najlepszy na stres - relaks
Funkcje zawodowe pełnione przez Agnieszkę w Polsce i Anglii są równorzędne. Z racji tego, że jest stażystką, początkowo miała trochę związane ręce i najbardziej brakowało samodzielności decyzji, do których była przyzwyczajona w Polsce. Ale teraz czuje, że „zrelaksowano” kontrolę, a zwierzchnicy coraz częściej dają jej możliwość samodzielnego działania. Małgorzata, w Polsce neurolog dziecięcy, jest zastępcą ordynatora. Prestiżowo podobnie jak w Polsce.
Dlatego potraktowano ją tu od początku jak równorzędnego partnera i mimo nieznajomości tutejszego gruntu - oczekiwano tej samej sprawności funkcjonowania. Było to szalenie stresujące, choć nie bez domieszki satysfakcji, że przeżywane stresy są ceną za równość zawodową.
Ale na początku, bez porządnego instruktażu – było bardzo trudno. Krzysztof, podobnie jak Małgorzata, jest zastępcą ordynatora. Kiedy tu przyjechał w zeszłym roku, agencja nie tylko zafundowała mu przelot, ale także zapewniła eleganckie przywitanie. - Na lotnisku stał facet z tablicą „Doktor Krzysztof Magier”, który zaprowadził mnie do wspaniałego czarnego Mercedesa i zawiózł do szpitala. Był to przedsmak tutejszego traktowania lekarzy jako elity.
Inaczej, niż w Polsce, gdzie jesteśmy popychadłami oczernianymi w gazetach, którym próbuje się odebrać resztki godności - mówi z satysfakcją Krzysztof. Na stosunki w pracy na razie nie uskarża się nikt. Oczywiste, że na towarzyskich pogaduszkach Anglicy wolą być ze sobą – tak jak Polacy wolą plotkować z Polakami.
Ale nigdy jeszcze nie odczuli, żeby ktoś ich poniżał, czy izolował za to, że są cudzoziemcami, którymi zresztą przepełniona jest brytyjska służba zdrowia. No, chyba z wyjątkiem tego angielskiego lekarza, którego Małgorzata poprosiła o pomoc w diagnozie. Odmówił, mówiąc, że powinna radzić sobie sama, mając te same kwalifikacje i pensje. Przejmowała się takimi rzeczami na początku ale teraz jest już bardziej wyluzowana.
Krzysztof czuje europejską wspólnotę z angielskimi lekarzami. Nie tam znowu, żeby ktoś był rasistą, ale w końcu był jedynym …białym lekarzem na oddziale. Udało mu się po pół roku zostać w tym samym szpitalu, a teraz wygrał miejsce w jednej z najstarszych londyńskich klinik - St Thomas’ Hospital.
Mylne diagnozy, czyli obalanie mitów
To nieprawda, że angielscy lekarze pracują krócej - mówi Agnieszka. Tutaj pracuje się dłużej i bardziej intensywnie, niż w Polsce. Wynika to z mniejszej liczby lekarzy, przy takiej samej liczbie pacjentów. Ale jedna posada całkowicie wystarcza na utrzymanie się. Polski lekarz powinien być w szpitalu do godz. 16. ale w praktyce od godz. 14 nie widać go na horyzoncie. Bo, albo ma prywatny gabinet ,albo dorabia na boku. Tutaj, nawet jeśli jest luka czasowa, to trzeba siedzieć w pracy. Można w tym czasie pójść do biblioteki i dokształcać się. – Właśnie- przytakuje Krzysztof – w Polsce na dokształcanie patrzy się z przymrużeniem oka, jako na wykręt od obowiązków, a tutaj to jest nieodzowny element zdobywania kwalifikacji.
Małgorzacie nie podoba się, że leczenie specjalistyczne w Anglii podciągnięte jest pod leczenie ogólne. W Polsce neurologia, cukrzyca, czy ortopedia egzystują osobno. Dziecko z takimi schorzeniami, kierowane jest na oddział specjalistyczny. Natomiast w Anglii pozostaje na oddziale ogólnym, gdzie pediatra, konsultuje się ze specjalistą przeważnie…. przez telefon. – To nie jest dobra forma opieki nad pacjentem. Uważam, że polski model jest lepszy – twierdzi. Krzysztof ma odmienne zdanie. – Pora skończyć ze specjalistą tylko od lewego czy prawego ucha.
Wąska specjalizacja nie pozwala rozwijać się i dobrze, że lekarz zajmuje się szerokim wachlarzem chorób, o których kiedyś tylko czytał w podręczniku. No, to co, że konsultuje się telefoniczne. Diagnostyka oparta jest na symptomach, które łatwo rozczytać przy odpowiedniej wiedzy. Mają zastrzeżenia do dominacji szpitalnych menadżerów, wytyczających kierunek służby zdrowia bzdurnymi zarządzeniami. Jak to, że decyzja o leczeniu pacjenta w izbie przyjęć musi być podjęta w ciągu czterech godzin. - To nieporozumienie.
Czekanie na wyniki może trwać dłużej, niż czas określony przez klepsydrę biurokratów – zżyma się Krzysztof. Agnieszka jest zaszokowana skromnym dofinansowaniem poradni na podstawowe badania oraz znikomą profilaktyką. Na rezonans magnetyczny angielski pacjent przeciętnie czeka około ośmiu miesięcy, co byłoby nie do pomyślenia w Polsce – mówi. Jeśli zdrowy pacjent poprosi lekarza GP o kontrolne badania krwi – to na pewno ich nie dostanie. Profilaktyka odgrywa małą rolę o czym świadczy fakt, że obowiązkowa cytologia przeprowadzana jest raz… na trzy lata.
Brak posiadania dokumentacji choroby przez pacjenta w Anglii przeszkadza wszystkim. Jak można nie mieć w domu karty wypisowej z pobytu w szpitalu? Albo wyników badań? Nawet jeśli pacjent wraca do tego samego szpitala za tydzień – to w komputerze, poza wynikami, nie ma żadnych danych o hospitalizacji z zeszłego tygodnia. Bankiem informacji jest lekarz GP, do którego szpital wysyła dane chorego, takie jak wyniki badań krwi i moczu, których angielski pacjent jeszcze nigdy nie widział.
I nieprędko zobaczy - taka tu tradycja. Lekarz szpitalny, w nocy, gdy przychodnie są już zamknięte, musi odręcznie spisać historię choroby, opierając się na informacjach dostarczonych przez pacjenta.- Co za średniowiecze w wieku komputerów - dziwi się Małgorzata. I co może powiedzieć lekarzowi pacjent, który przeważnie jest ignorantem jeśli chodzi o własne zdrowie, bo tutejszy poziom wiedzy o medycynie jest niski.
Wielokrotnie rodzice nie znają nazwy choroby na które cierpi ich własne dziecko. Nie mówiąc o lekarstwach. - W Polsce, pacjent niejednokrotnie dorównuje wiedzą lekarzowi, zna nazwy lekarstw, dawki i symptomy choroby. Jest dobrym partnerem do czuwania nad zdrowiem. Tutaj – ci ludzie są chyba z Marsa. Niczego o zdrowiu nie wiedzą, bez względu na to czy są hydraulikami, czy prawnikami mówi Krzysztof.
Balsam na bolączki
Z aprobatą spotyka sie tutejsza decentralizacja służby zdrowia, polegająca na stworzeniu regionalnych ośrodków specjalistycznych. W przychodniach powiatowych specjaliści regularnie konsultują trudne przypadki chorobowe. - W Polsce, żeby dostać się do ośrodka specjalistycznego w dużym mieście, trzeba przejechać pół kraju. A gdzie troska o dobro i wygodę pacjenta?- pyta Agnieszka.
Małgorzata jest pod wrażeniem doskonałej organizacji i przeszkolenia służb paramedycznych, które transportując chorych karetką bez lekarza, samodzielnie podejmują decyzje. - Przygotowują grunt tak profesjonalnie, że po dotarciu chorego do szpitala czeka na niego zespół lekarski z odpowiednim sprzętem. – No, i ten błyskawiczny transport w zatłoczonym Londynie – dodaje Krzysztof. Od dwóch do ośmiu minut! Kultura stosunków międzyludzkich - to bardzo ważny aspekt pracy, którą podkreślają moi rozmówcy. -
W Anglii, człowiek traktowany jest z szacunkiem. Jeśli nawet w lekarzu gotuje się ze złości, to nigdy nie pozwoliłby sobie na podniesienie głosu, czy wymysły tak jak w Polsce- mówi Małgorzata. – Rzeczywiście, polscy lekarze potrafią zachowywać się wręcz skandalicznie – przytakują Agnieszka z Krzysztofem- bo na pacjencie rozładowują swoje frustracje. Dlatego angielska kurtuazja jest balsamem na ludzkie bolączki.
Dobre wynagrodzenie i możność utrzymania się z jednego tylko zajęcia, bez konieczności dorabiania na boku - młodzi polscy lekarze widzą jako bodziec o dbałość standardu wykonywanej pracy i gwarancję lojalności w stosunku do pracodawcy. Finansowe zabezpieczenie i spokój w wykonywaniu zawodu dają satysfakcję zawodową. - I nie chodzi tu tylko o lekarzy – dodaje Agnieszka.
Największe brawa, ale i cięgi zbiera angielska relacja ordynator – lekarze. W Polsce jest ona oparta na kulcie jednostki, w którym ordynator, równy kwalifikacjami i doświadczeniem swoim kolegom specjalistom - ma prawo wyłączności decyzji nie tylko jeśli chodzi o pacjentów, ale też decydują o sprawach administracyjnych, tj. urlopy, szkolenia itp. - Jeśli ordynatorem jest osobą normalną, bez nerwicy i nadmuchanego „ja” - to można pracować – mówi spieniony Krzysztof. No, ale jak zdarzy się jakiś żądny władzy despota – to już jest horror.
Agnieszka i Krzysztof chwalą konsultancki system, który dla nich jest demokratycznym systemem zarządzania gwarantującym bezpieczeństwo pacjenta. W razie wątpliwości, zawsze można naradzić się z kolegami, a diagnostyczne pomyłki wyklucza do minimum czujny i samokontrolujący się zespół lekarski. Malgorzata jest zdecydowaną przeciwniczką tego układu – który, jej zdaniem - „rozwala” brytyjską służbę zdrowia. -
Choć polski system ordynatorski nie jest idealny - to gwarantuje pacjentowi ciągłość opieki. Tutaj, za każdym razem, pacjent widzi innego lekarza, któremu trzeba przypominać o co chodzi – krytykuje.
To nie sanatorium
Pracują dłużej, nie tylko ze względu na wymiar godzin, ale dlatego, że muszą wpasować się w oczekiwania środowiska. A angielski lekarz nie pójdzie do domu zanim nie dopnie wszystkiego na ostatni guzik. Taka mentalność. Co dla nich, polskich nowicjuszy, oznacza codzienne zostawanie po pracy o godzinę dłużej, czasem dwie.
Wolne chwile spędzają nad książkami, wkuwając nową terminologię i uzupełniając wiedzę. Wiadomo - nawet najlepszy zagraniczny specjalista musi nauczyć się wielu nowych rzeczy w obcym kontekście. I pilnować się, żeby z tego kontekstu nie wypaść. Agnieszka, pomimo, że ma kontrakt na pół etatu, siedzi w szpitalu równe osiem godzin, plus to dodatkowe „dopinanie guzika”. W wolnym czasie zwiedza.
Ma już swoje ukochane londyńskie zakątki jak Greenwich, Notting Hill czy nadbrzeża Tamizy. Zna kilku Anglików, ale o wiele lepiej czuje się w towarzystwie Szkotów i Irlandczyków. Może ze względu na podobny temperament? Na początku była Anglią zafascynowana. Teraz to trochę przybladło, bo widzi różne aspekty tutejszego życia, niekoniecznie najlepsze. Ale po czterech miesiącach, jeszcze trochę zostało z oczarowania.
Małgorzata cierpi na brak czasu, bo oprócz pracy i nauki jest także matką i żoną. Wiadomo - kobieta na dwóch posadach. Najbardziej pokochała największy na świecie sklep z zabawkami Hamleys na Regent Street. – Jak tam można cudownie pobawić się – śmieje się. Wykupili z mężem ulgową kartę wstępu do Narodowych Pamiątek (National Heritage) i całą rodziną, w niedzielne popołudnia, zwiedzają stare zamki, zabytkowe ruiny i parki narodowe.
Z tego wałęsania się nabrali przeświadczenie, że cała Anglia jest bajkowa. Kontakty z Anglikami ułatwia szkoła i Małgorzatę zaproszono już na herbatkę dla matek. Nie poszła, bo akurat wkuwała lekarskie protokóły. Na dyżurach w pogotowiu, napatrzyła się na akty przemocy i tak straszliwe znęcanie się nad dziećmi, że jak mówi, tak okrutnej patologii nie spotkała w Polsce podczas osiemnastu lat wykonywania zawodu.
Może dlatego, że sławny szpital Kings’s College, znajduje się w jednej z najbiedniejszych dzielnic Londynu, zamieszkałej głównie przez dysfunkcyjne kolorowe rodziny? W czasie szkolenia, wszyscy nowi lekarze dostają ostrzeżenie, żeby nie chodzić wieczorem po ulicach, jeśli nie chcą być zanożowani i wrócić do szpitala w charakterze pacjentów.
Krzysztof cieszy się z nieporównywalnie lepszego standardu życia, który może zapewnić rodzinie dzięki tylko jednej pracy. A nie jak w Polsce – trzymając sto srok za ogon. Ma czas na życie rodzinne, wypoczynek i zwiedzanie, pomimo, że codziennie nadal się dokształca. Najbardziej ze zmian cieszą się dzieci, bo wreszcie mama przestała pracować i jest w domu. Jacy znajomi? Nie z pracy, bo co sześciomiesięczna rotacja utrudnia zawieranie przyjaźni.
Krzysztof ma jednak dobre stosunki z sąsiadami, którzy są, albo kosmopolityczną mieszanką, albo rdzennymi Anglikami. Herbatki, grile i kolacyjki. Nawet nie dopuszcza myśli, że mógłby przegrać konkurs na przedłużenie kontraktu. Będzie pracować tak ciężko, dopóki nie wygra.
Recepta na życie
Bogatsza o nowe doświadczenia Agnieszka definitywnie wróci do Polski. Może nawet coś jej zostanie z tej angielskiej pensji, choć wątpi, bo utrzymanie tutaj jest bardzo kosztowne – czynsz za mieszkanie, koszty transportu czy ceny żywności. Wszystko horrendalnie drogie. Chciałaby tu jeszcze przyjechać na dodatkowe szkolenia - ale swoją przyszłość widzi w Polsce.
Małgorzata planuje zostać tu jeszcze kilka lat, jeśli oczywiście uda się wygrać przedłużenie kontraktu. Na razie na jej utrzymaniu pozostaje troje dzieci i szukający w Anglii zatrudnienia mąż. Finansowo, jeszcze nie wyszli na prostą, bo wynajęcie domu i prywatna szkoła najstarszego syna pochłonęły wszystkie oszczędności. Nie, żeby mieli wygórowane ambicje, ale w środku roku szkolnego nie mogli znaleźć miejsca w szkole państwowej. Bogu dzięki teraz udało się i od września dzieci chodzą do bezpłatnych szkół katolickich.
Krzysztof chciałby zamieszkać w Anglii na dłużej. Marzy mu się zostanie konsultantem. Nawet już raz podchodził do konkursu – ale komisja nie zakwalifi- kowała żadnego z kandydatów. Więc może w ciągu następnych paru lat zrealizuje swoje marzenia. Czy rzeczywiście powrót do Polski jest realny? Śmiejąc się, zaprzecza. – Chyba, że wybory wygra Korwin-Mikke, którego partię popieram już od szesnastu lat. Wrócę na stałe tylko wtedy, kiedy w Polsce będzie prawdziwy kapitalizm, szacunek dla jednostki, niskie podatki i ubezpieczenia emerytalne. Wszystko to, bez współudziału bandy eks-komunistów.
Czy moje marzenia w końcu kiedyś staną się rzeczywistością, czy Patrząc na exodus młodych ludzi z Polski,H H Hto tylko urojenie umysłu?- pyta. którym sytuacja materialna nie pozwala na wykonywanie zawodu, ani ułożenie sobie normalnego życia we własnym kraju – ogarnia smutek. Z domieszką wściekłości. Że za studia zapłaci polski podatnik, a z wykształcenia i pracy Polaka będą miały profit inne państwa. I też, że tak źle zarządzany kraj skazuje ludzi na banicję.
Ale przecież każdy ma prawo układać sobie życie jak najlepiej. Więc wyjeżdżają. W siną dal. Jakie jest ich przesłanie do nowego rządu? Parę dobrych i generalnych posunięć opartych na kompetencji, uczciwości i odpowiedzialności wobec narodu, zawróciłoby z emigranckich dróg rzesze Polaków błąkających się po świecie w poszukiwaniu nie tylko chleba, ale i satysfakcji z wykonywanego zawodu i ogólnych perspektyw. Czyli tak zwanego godnego życia. Czy to aż takie wygórowane roszczenia? |
|